Dzisiaj znowu wzięło mnie na wspominki, więc wracam z ostatnią częścią #10YearChallenge. Trzecia część i trzy wydarzenia, które na długo zostaną w mojej pamięci. A jak teraz tego nie wrzucę, to skończy się 2019 i zamiast 10 year bedzie musiał być 11, a to już zupełnie inny hashtag 😀
Hochzeitspolka (Weselna Polka)
Gdzieś przeczytałam ogłoszenie o naborze statystów do nowego niemiecko-polskiego filmu i od razu wysłałam swoje zgłoszenie. Zawsze mnie interesowała praca przy filmie, przede wszystkim od technicznej strony, ale też jako aktora. Ok statysta to nie aktor i ta rola jest znikoma, ale przynajmniej była szansa poobserwowania innych, jak ma przykład Katarzyny Maciąg w głównej roli czy Waldemara Obłozy. W filmie występuje również Maja Bohosiewicz, wówczas była znana tylko z serialu Londyńczycy.
Z niemieckich aktorów kojarzyłam tylko Christian Ulmen, grającego główną rolę. Reszta wówczas była mi kompletnie nieznana.
W sumie byłam 4 dni na planie, do późnych godzin nocnych. To co zostanie w pamięci to czekanie czekanie i jeszcze raz czekanie na swoją kolej oraz milion powtórek. Każda scena powtarzana po kilka razy z każdego ujęcia kamery. Osoby pracujące na „backstagu” musiały dbać o wszystkie szczegóły jak dolewanie do szklanek, czy poprawianie ubioru, makijażu, dekoracji… Wszystko musiało być dokładnie tak samo, jak w poprzednim ujęciu. To są te sczegóły, przy których łatwo popełnić błąd. Potem śmigają po internetach memy z błędami z filmu, typu: szklanka była pusta, a nagle jest pełna albo facet ma odpiętą koszulę a w ujęciu z drugiego konta ma zapiętą itp. 😀
Bardzo mnie to fascynowało, praca reżysera, operatora, dźwiękowców, asystentów… Jak to wszystko razem musi tworzyć jedną całość.
Film nie był jakimś hitem kinowym niestety, ale mimo to fajne przeżycie. Notabene rok później byliśmy zaproszeni na premierę do kina łącznie z after party z całą ekipą filmową. Ja w dniu premiery byłam w ostatnim tygodniu ciąży… a dokładnie rzecz biorąc 4 godziny po imprezie zaczęły się skurcze porodowe… 😉
Nowe mieszkanie i mega remont.
W 2009 kupiliśmy nasze pierwsze mieszkanie. 140 metrów kwadratowych na dwóch poziomach. Mieszkanie było idealne, duża kuchnia, duża łazienka z osobnym pomieszczeniem na pralkę, duży taras na górze i balkon na dole, mój wymarzony salon z jadalnią, które razem miały ok 40 metrów. Mieszkanie było kompletnie do remontu. Było puste jak stan surowy, tyle że 30letni. Jedyne co jeszcze tam zostało to stare ohydne kafelki w kuchni i łazienkach oraz stare umywalki i wc.
Zaletą takiej „gołej” nieruchomości jest to, że mieliśmy wolną rękę co do tego jak mają wyglądać nasze cztery ściany, ale też dużo pracy, decyzji, szukania materiałów, fachowców itp. itd. Wielki projekt. Dużo, jak nie większość zrobiliśy sami, lub z pomocą rodziny jak przygotowanie łazienek pod nowe kafelki – sami tłukliśmy stare kafle, z dwóch małych pokoi zrobiliśmy dużą sypialnię, w tym celu zburzyliśmy ścianę pomiędzy nimi, tapetowanie, malowanie czy parkiety robiliśy również sami. Fachowców wzięliśmy natomiast do tych rzeczy, które woleliśy oddać w profesjonalne ręce, jak położenie kafelek czy cała hydraulika (nowe umywalki, wanna, toaleta w innym miejscu niż poprzednio, nowe rury itp.) Później wymieniliśmy też okna na nowe.
Ja nie należę do tej grupy dziewczyn, które tylko przyjdą popatrzą i ponarzekają, że syfi dlaczego jeszcze nie gotowe. Sama biorę się za robotę, nie potrafię patrzeć jak inni robią. Większość kafelek z kuchni sama wytrzaskałam, ładowałam gruz do wiadra, tapetowałam i pomagałam gdzie tylko mogłam.
Jeśli chodzi o fachowców to wiem jedno: jeżeli fachowiec zna się na wszystkim i wszystko zrobi, to znaczy, że zna się na niczym i zrobi tylko shit 😀 Wydawało mi się to takie typowo niemieckie, że do każdej rzeczy potrzebny inny specjalista. Z Polski znałam złote rączki, które wszystko potrafią. Prawda jest taka, że jest chcesz mieć coś dobrze zrobione, albo wręcz perfekcyjnie, to trzeba zatrudnić specjalistę z danej dziedziny. I tak też zrobiliśmy.
Mieszkanie już sprzedaliśmy i mieszkamy w innym mieście, ale ze wzruszeniem spoglądam na zdjęcia z naszego pierwszego home sweet home. Remontu pewnie też nie zapomnę, bo byliśmy wszyscy nim nieźle wykończeni.
Pierwsza praca w międzynarodowym korpo.
Pracę zaczęłam tak na prawdę 1.01.2010, ale rozmowy kwalifikacyjne odbywały się w listopadzie 2009 roku. Nie dość, że pierwsza poważna rozmowa o pracę po niemiecku, to jeszcze też po angielsku. W sumie były 3 rozmowy. Pierwsza wstępna w biurze. Druga rozmowa była po angielsku, przez telefon, bo szefowa HR była w centrali w Londynie. To był spory stres dla mnie, bo angielski jako tako, ale do tej pory nie musiałam ubiegać się o pracę w tym języku, a do tego przez telefon, gdzie trudniej zrozumieć co ktoś mówi. Ale poszło świetnie. Trzecia rozmowa była znowu w biurze w Düsseldorfie już o konkretach. I od razu na tej rozmowie mi powidziano, że mnie chcą. Potem już tylko czekałam na umowę z Londynu i od 2 stycznia byłam już w nowej pracy.
Cały zespół był międzynarodowy. Nie była to typowo niemiecka firma, gdzie emigrant to wyjątek. Koleżanki i koledzy byli praktycznie z całego świata i bardzo mi się to podobało. Już nie raz pisałam, że zawsze byłam otwarta na świat, inne kultury, narodowości.. na ludzi. Atmosfera była świetna. Rozmawialiśmy głównie po niemiecku lub też po angielsku. Bardzo ceniłam sobie ten wielokulturowy team. Miałam szefa Szkota, który jak robił przemówienie to nie wiedział kiedy skończyć 😀 Miała takie gadane! Wietnamkę, która wychowała się w Paryżu – niesamowicie konkretna, kompetentna babka, dużo się od niej nauczyłam. Niemca z dużym poczuciem humoru, do tego z ogromnym doświadczeniem. To on we mnie wierzył i złożył mi na ręce ogromny projekt, a ja miałam pełne gacie czy sobie poradzę. On twierdził, że to dobrze, że się boję.
Taki zespół uczy tolerancji, dystansu do siebie samego, pokory. Tak pokory.. gdy słuchasz historii jak ktoś wylądował w Niemczech, to czasem dziękujesz za to co masz i że urodziłeś się w tym miejscu. Właścicielom firmy była tolerancja i ta wielokulturowość bardzo ważna, na kazdym kroku o tym przypominali. Szanowaliśmy nasze religie, świętowaliśmy wspólnie Boże Nardzenie, Diwali czy fakt, że mułzułamańscy koledzy postują, a na koniec postu objadaliśmy się słodkościami.
Oczywiście nie brakowało poczucia humoru i śmialiśmy się wzajemnie ze stereotypów i przywarów narodościowych. Nikt nikomu nie był niczym dłużny i każdemu się coś dostało, raz na jakiś czas. Nikt się nie obrażał.
Pracowałam tam niemal 7 lat i bardzo lubiłam swoje zadania, tych wszystkich ludzi. Jestem ogromnie wdzięczna za możliwość pracy w tym miejscu, z takim zespołem, za to czego się tam nauczyłam. Bardzo się tam rozwinęłam. Nie jestem dzisiaj w stanie powiedzieć, gdzie bym teraz pracowała i jako co, gdybym została w Polsce (chociaż wyjazd do Niemiec nie był spowodowany kwestiami zawodowymi, tylko prywatnymi). Wtedy wydawało mi się, że nie mam szansy na coś lepszego – ok to też miało swoje podłoże w mega niskim poczuciu własnej wartości i swoich umiejętności (to się już dawno zmieniło) – szansy na pracę w międzynarodowej korporacji, w innym języku niż polski, o tym mogłam tylko marzyć. Myślałam, że jest to coś nieosiągalnego dla mnie. Praca przy ciekawych IT projektach gdzie team był w Niemczech, Angli i w Indiach.
I taki wniosek… nigdy nie wiesz co będzie jutro i jakie drzwi się przed Tobą otworzą. Nie spisuj się na straty zaraz na starcie tylko miej oczy szeroko otwarte.
Ok, żeby nie było, że nic za nic… jak przyjechałam do Niemiec to dużo energii i czasu poświęciłam, żeby opanować język niemiecki jak najszybciej i jak najlepiej, żebym mogła właśnie pracować w biurze, bo taki był mój cel. Ale to temat na inny wpis. Swoją drogą interesuje Was taki wpis, jaki były początki językowe i jak uczyłam się niemieckiego? I dlaczego było to dla mnie mega ważne? O błędach, które się popełnia po wyemigrowaniu do innego kraju? Dajcie znać.
To tyle na dziś. I wspomnień z 2009 już więcej nie będzie 😀 Lubicie takie wpisy?
buziaki
Olgietta
Takich informacji szukałem. Ciekawy blog.
Macie naprawdę mnóstwo wspomnień 🙂